NARODZINY reż. Jonathan Glazer / 2004


to film chyba o tęsknocie za tym co było, co przeminęło i już się nie powtórzy, o tęsknocie tak wielkiej, że gdy pojawia się chociażby najmniejsza szansa na odzyskanie straconej osoby, można uwierzyć nawet  w najbardziej absurdalne, najbardziej nieprawdopodobne rzeczy, by tylko odzyskać to co minęło, bardzo dziwna historia pięknej wdowy w której życiu, 10 lat po śmierci ukochanego męża, pojawia się tyluż letni chłopiec o grobowej minie, utrzymujący uparcie, że jest jej mężem, więc robi się bardzo interesująco i na poły magiczno-metafizycznie, tylko niestety wszystko podane zostało w sposób wydumany, pusto, nijako i właściwie historia prowadzi donikąd, choć całość ma niepowtarzalny klimat, lekko psychodeliczny, horrorowaty, „szatański” trochę w stylu europejskim, takim francuskim, jednak już bez tego wyrafinowania jakie towarzyszą produkcjom znad Sekwany, ujęcia rodem z japońskich filmów – przyciągające się spojrzenia i milczenie, słynna, jednoujęciowa scena w operze, gdzie Kidman w króciutkiej peruce przeżywa - robi się czerwona, blada, zielona, żółta, fioletowa i tak na przemian, a trwa to z minut dwie lub nawet trzy, oczywiście mina srającego kota na puszczy i utrzymanie jej tak długo to duży szacun, zresztą Nicole była świetna, jak również jej małoletni "kochanek", ale po co i dla kogo ta bajeczka, tego nie wiem, tego pewnie sam reżyser też nie wie, taka emocjonalna zagadka starająca się dodać sobie drugie, tajemnicze dno, tylko dla diabelskiego klimatu, pięknej muzyki, olśniewającego prologu, który przypominał mi tego z „Wilka” Mike Nicholsa z Jackiem Nicholsonem i chyba ostatniej naprawdę dobrej roli Kidman w jej maratonie wyśmienitych kreacji, które nastąpiły zaraz po rozwodzie z Cruisem, bo jak wiemy potem były tłumaczki, czarownice, kompase, inwazje i inne australie, które się oglądać raczej nie dało

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz