prosta, niezapomniana, urzekająca historia chwytająca za serce i powodująca, że w oku robi się mokro, to za sprawą przepięknych krajobrazów, dramaturgii i oczywiście muzy Morricone, nie ukrywajmy, że film ten ma pewne dłużyzny i jest nieco nużący, za dużo religii, za mało historii, ale muzyka tak pięknie skomponowana z obrazem to rzadkość wyjątkowa, zresztą przed tytułem i wszystkimi nazwiskami film powinien zaczynać się od tego, że w rolach głównych: muzyka Ennio Morricone i zdjęcia Chrisa Mengesa, a dopiero później imiona i nazwiska pozostałych twórców, pozostaje jeszcze to zawsze po emisji tego filmu pytanie zawieszone w powietrzu: kto tak naprawdę jest tutaj „dzikusem”?, przecież Kościół katolicki, który jak wszyscy wiemy ma tendencję do narzucania swojej wiary innym i wystawiania swego Boga jako jedynego i słusznego, ruszał w dzicz, by ogniem i szpadą pod płaszczykiem szumnych religijnych haseł próbować „nawracać” rdzennych Amerykanów, chodziło przecież o nowe ziemie i bogactwa, o ekspansję terytorialną i zyski z tego płynące, które można było zdobyć dla swej korony, Indianie tak naprawdę nigdy nie potrzebowali „naszej, białej, czystej, cierpiętniczej” wiary i niby pomocy, co tu ładnie i bardzo dosadnie jest pokazane jak Kościół pierwsze narzuca im swoje prawa, a później zupełnie bez skrupułów we własnym interesie kupczenia ziemią odwraca się od nowo zdobytych owieczek, tak więc te „dzikusy”, którymi trzeba się zająć, którym trzeba pomóc to naprawdę Indianie, którzy od wieków żyli w zgodzie z naturą i kultywowali swoją tradycję czy jednak „cywilizowani” ludzie, zdolni do największych okrucieństw i mordów w imię kochanego, katolickiego, „milusińskiego” Pana Boga?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz