Kevin Costner uwielbia walić w wielkie dzwony, w patetyczne kwestie, w epickie opowiadania i znów daje światu potomka „Tańczącego z wilkami”, tego ckliwego i melodramatycznego filmu, który kiedyś wzbudzał zachwyt, a dziś jest tematem pobłażania i drwin z megalomańskiej natury pana Kevina, kolejny wielki temat, wielka historia, bo to podbijanie przez europejski lud amerykańskich ziem, pokazywanie osadników, marzycieli, poszukiwaczy lepszego jutra, którzy przemierzali bezkresne terytoria Stanów Zjednoczonych z nadzieją znalezienia swojego miejsca na Ziemi, jak to u Costnera - znów epopeja i znów monumentalnie, więcej - to dopiero część pierwsza, bo jeszcze mają powstać dwa, a może nawet trzy rozdziały, jednak całość bardziej przypomina pilotażowy odcinek zapowiadanego serialu, niż pełnokrwisty, fabularnie zamknięty w jednej opowieści film, Costner nie ma litości, rozpoczyna wiele wątków, przedstawia stu bohaterów na raz, niektórzy znikają, niektóre wydarzenia nie mają celu, niemal każdy dialog, nawet gadki o byle czym, z ckliwym miałkim podkładem muzycznym, nuda podlana patosem ze wzniosłymi dialogami, a Costner wali amerykańskimi mitami na oślep, ma rozmach, nie ma umiaru, facet jest nie do zdarcia, widać, że kocha western, ale jest zahibernowany po wilczych tańcach i opowiada historię tak, jakby nic od 60 lat w tym gatunku się nie zmieniło, sentymentalny dziadunio bajdurzy, że nic z tego nie wiadomo, reżyserska katastrofa, nawet jeżeli są momenty - zdjęcia przyrody Dzikiego Zachodu, to nieporadne zmontowanie scen w przedziwne zlepki daje przegadany i rozwleczony do granic możliwości seans, strach się bać tych anachronicznych costnerowskich marzeń, bo to dopiero początek…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz