BAL reż. Ryan Murphy / 2020

 

queerowy musical, gwiazdy niezgorsze, temat ważny, a jednak oczy i uszy bolą, łopatologia o tolerancji, o poszanowaniu, o dyskryminacji ze względu na orientację seksualną, trywialne podejście do sprawy, wręcz dziecinne, które zamiast przez opowiadaną historię przekazać pewne wartości i przekonać ‘nieprzekonanych’ do racji, to wprost wali między brwi kazanie, że tak nie powinno być, że trzeba to zmienić, że trzeba kochać wszystkich, nawet tych nieheteronormatywnych, disneyowskie pierdzenie dydaktyczne, narysowane zbyt grubą krechą, przykryte tandetą, cekinem i siermiężnym stereotypem, walka z uprzedzeniami podparta banałami, wyświechtanymi rozwiązaniami musicalowymi, jakby film był kręcony trzydzieści lat temu, tanio, łatwo, szybko i za szybko, a przede wszystkim cukierkowo, kolorowo, lukrowa wazelinka z nieznośnie grzeczniutkim i naiwnym finałem, istotny temat, paląca i wciąż aktualna lekcja tolerancji, ale zbagatelizowana, podana płytko i przez zbyt różowe okulary, coś jest nie tak również z gwiazdami, Meryl Streep ról śpiewających diw ma już na koncie kilka, więc ma się wrażenie że aktorka jedzie na autopilocie, megalomańskie ogranie każdej frazy, każdego zdania zaczyna być aż nadto przewidywalne i męczące, Nicole Kidman zaś zupełnie bez pomysłu, jakby zagubiona, jakby zepchnięta na tyły, jakby nie wiedziała co grać, jakby przyklejona do całego obrazka na siłę, najsłabiej wypadł James Corden, facet totalnie przeszarżował, wykreował postać przegiętej, zmanierowanej ciotencji, sztampowe, niesprawiedliwie schematyczne uproszczenie godne najgorszego aktora, amerykańscy krytycy nie zostawili na nim suchej nitki nazywając jego grę obraźliwą, nawet niesmaczną i zapewne psującą zamysł twórców




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz